niedziela, 1 września 2013

VII rozdział

-        Lily! Miałaś już nie wróżyć! Wróżyłaś? Obiecałaś, straszysz tylko ludzi, wierząc w te bzdety.
-        Dla twojej informacji, drogi braciszku. Te bzdety jakoś się sprawdzają. Trelawney…
-        … to stara oszustka…
-        Której zdarza się powiedzieć prawdziwą przepowiednię…
-        …raz na 500 lat…
-        …podręcznik nie kłamie…
-        …a ty we wszystko zawsze wierzysz…
-        To, że nie uznajesz wróżbiarstwa nie musi oznaczać, że mi zabraniasz sobie prywatnie powróżyć! – Lily z wielką chęcią rzuciłaby się na brata, ale wiedziała że jest silniejszy więc tylko stała zaciskając pięści.
Dyskusja chłopaka z butną siostrzyczką trwałaby do rana, gdyby nie odezwała się Rose:
-        James, to moja wina. Ja ją poprosiłam, wręcz wybłagałam.
-        Nie tłumacz jej. Obiecała.
-        Ale ja mówię serio. Nasi rodzice tutaj byli.
-        Co?
-        Byli w McGonagall, nie wiem po co. Może mają jakieś kłopoty? Martwiłam się, a wiedziałam że rodzice nic nam nie powiedzą, bo uważają że jesteśmy za mali. Próbowałam podpytać wujka Neville`a, ale nabrał wody w usta.
-        Hmmm… - James podrapał się po głowie. – Dobra. Ostatni raz. Ale powiedz co ci wyszło… Tylko błagam… po ludzku.
-        Pojawił się trójkąt, a to oznacza coś nieoczekiwanego. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
-        To pozostaje czekać?
-        No na to wygląda. Nie dowiemy się nic więcej….
-        …chyba, że powęszymy sami. – dokończyła Lily z błyskiem w oku.
-        Wiesz co siostrzyczko? Czasami to się ciebie normalnie, aż boję.
***
Ala obudziła się wczesnym rankiem. Pierwsze co ujrzała to śmiejącą się mamę na ruchomej fotografii. Uśmiechnęła się sama do siebie. Magia… Czy to naprawdę może być prawda? Szybciutko wstała i otworzyła szafę. Bluza… kolejna bluza, dresy… Szperała dłuższą chwilę. W co się ubrać? W końcu zaczynam nowe życie…. Chyba. Koniec końców wyciągnęła legginsy i zwiewną tuniczkę w małe różyczki. Musiała jakoś wyglądać. W końcu idą do urzędu. A nie Ministerstwa? Nie wiedziała już sama. Musi się podobno tyle nauczyć…
Wzięła szybciutki prysznic, delikatnie umalowała i zapięła włosy w luźnego koczka. Gdy była gotowa zeszła na śniadanie, które pachnąc nieziemsko czekało na stole.
-        Kochanie, jesteś chora? – pani Brylska wyglądała na zszokowaną.
-        Nie… Dlaczego? –spytała zapchana śniadaniem
-        Króliczku… Nie mówi się z pełnymi ustami.
-        !!!!! – zaczęła machać energicznie ręką, na znak protestu.
ŁUP! Szafka się otworzyła i wypadła z niej sterta talerzy, które rozsypały się w drobny mak.
-        Cóż… Dopóki tego nie unormujemy. Nie machaj rękoma. A chodziło mi o to, że nigdy nie wstałaś tak wcześnie z własnej woli.
-        Przepraszam. To magia?
-        Tak. I do tego nieźle brykająca. – matka była wyraźnie rozbawiona, chociaż ukrywała tym nerwy.
-        Ale nie będę nic niszczyć?
-        Nie, chyba że specjalnie i rzucisz takie zaklęcie. Ale nie próbuj lepiej! – zareagowała widząc zaintrygowanie córki.
Alicja musiała chcąc nie chcąc musiał matce  ustąpić. Wystarczy ta cała awantura. Będą miały kłopoty. Przez nią. A raczej przez matkę. Wiedziała, że to z zazdrości. Ale próbowała zrozumieć. Chciała się postarać. Bo miały tylko siebie. Po paru minutach stanęły przed kominkiem. Pani Brylska instruowała córkę, co i jak ma zrobić. No to ruszamy. Błysk zielonego światła, świst, okropne uczucie w dołku i już  było po wszystkim. Otworzyła oczy i spojrzała na obskurne wnętrze. Za kontuarem stała kobieta z zaróżowioną twarzą i blond włosami związanymi w kitkę. Sprawiała wrażenie jakby rozpoznawała jej matkę. Żadna z kobiet jednakże się nie odezwała. Wyszły na zatłoczoną londyńską ulicę. Alicja ze zdziwieniem zauważyła, że Dziurawy Kocioł, bo tak zwał się ten pub  jest jakby niezauważany przez przechodniów. Nie zdążyła się przypatrzeć bo matka pociągnęła ją w stronę stacji metra. Kupiły bilety i po przejechaniu dosłownie trzech stacji wysiadły. Truchtała za matką, która mamrocząc coś pod nosem szła nie patrząc czy córka ją goni. Po chwili przystanęła koło zdewastowanej kompletnie budki telefonicznej.
-        Jesteśmy na miejscu. – odezwała się w końcu wskazując na budkę i wchodząc do niej z córką. – Mam nadzieję, że nie zmienili kodu… 62442.
-        Mamo, ale ten telefon nie działa.
-        Działa i to jak – matka uśmiechnęła się do córki.
W tym momencie rozległ się miły i ciepły głos proszący o dane i powód przybycia. Po chwili budka drgnęła i zaczęły zjeżdżać w dół. Dziewczyna pisnęła przeraźliwie, za co została zdzielona przez matkę planem miasta w głowę. Po paru minutach rozległ się głos ponownie informując, że znajdują się w Atrium. Gdy wyszły z windy, oniemiała z zachwytu. Cały hol był wyłożony błyszczącą drewnianą podłogą, a na jego środku stała fontanna. Dosyć…dziwna. Ludzie z kijami w górze i jakieś zwierzęta. Spojrzała pytająco na rodzicielkę.
-        To Fontanna Magicznego Braterstwa. Przedstawia czarodziejów trzymających różdżki…
-        Te kije, to różdżki? – wyrwało się Ali.
-        Tak. A te postacie niżej, te które się w nich wpatrują to centaur, goblin i skrzat stworzenia nie posiadające przywileju posiadania magicznej różdżki, dlatego patrzą…
-        Z takim podziwem?
-        Dokładnie. Nie cierpię tego. Że stary Kingsley nic z tym nie zrobił.
-        Kto? To też czarodziej?
-        Tak nasz Minister Magii. – odpowiedziała i widząc dezorientację w oczach Ali dodała-  To coś takiego jak Premier. Ale chodź, musimy znaleźć Hermionę…
Ruszyła w stronę strażnika i rozmawiała z nim przyciszonym głosem. Jej mina nie zapowiadała nic dobrego.
-        Hermiona ma wolne. Nie spotkamy się z nią. Nie chcieli podać adresu domowego. Dlaczego o tym nie pomyślałam…
-        To może wyślij jej maila….
-        Maila! Że też wcześniej nie pomyślałam! – uradowana wróciła do budki i poprosiła o coś strażnika.
-        Wysłałam jej sowę. Poczekamy na odpowiedź i zobaczymy co dalej.
Usiadły pod fontanną i rozmawiały patrząc jak urzędnicy w często śmiesznych strojach wchodzą i wychodzą. Po pewnym czasie przyszła oczekiwana sowa od pani Weasley. Mogły ruszać dalej. Poprosiła, aby użyły kominka. Dziewczyna nie była do końca przekonana, ale mus to mus. Na końcu podróży oczekiwała uśmiechnięta Hermiona.
-        Witajcie! – uściskała Marion i podała rękę nastolatce.
-        Dzień Dobry.
-        Witaj. Wiem, że mam kłopoty. Jakoś to przełknę.
-        No właśnie nie do końca. Zastanawiam się co napisać w raporcie…
-        Prawdę. Hermiono, prawdę. – pani Brylska spojrzała na nią spokojnie.
-        Pani Weasley?
-        Tak, Alicjo? Mów do mnie po imieniu, dobrze? – Hermiona uśmiechnęła się do niej i gestem zaprosiła do stołu.
-        Dobrze, Hermiono. Chciałabym się dowiedzieć co grozi mojej matce.
-        Hmmm…
-        Proszę was. Obie. Zagrajmy w otwarte karty..
-        Mary? – Hermiona zmarszczyła brwi i spojrzała pytająco na koleżankę.
Nie odpowiedziała, lecz kiwnęła powoli głową. Dając tym samym pani Weasley wolną drogę.
-        Weź sobie ciasteczko. – Hermiona podała w jej stronę talerz z kruchymi ciastkami.
-        Nie chcę. – momentalnie głos dziewczyny stał się lodowaty i ostry.
-        No dobrze. Twoją matkę czeka na pewno dochodzenie. I w najgorszym wypadku… może trafić do Azkabanu na jakiś czas.
-        Co to Azkaban? – spytała jednakże domyślała się co Hermiona jej odpowie.
-        Więzienie czarodziejów. Kiedyś pilnowali go Dementorzy. – zaczęła, jednakże widząc dezorientację w oczach słuchaczki dodała  - Magiczne stworzenia wysysające duszę człowieka. Sieją niepokój i przygnębienie.
-        A jak wysysają tę duszę? – zaciekawiona nie powstrzymała się od pytania.
-        Poprzez pocałunek. Zbliżają usta i świszczącym oddechem wsysają w siebie duszę nieszczęśnika. A wracając do twojej matki.
Pani Brylska miała zakrytą twarz. Płakała. Azkaban, Dementorzy, jej brat… Czarne wspomnienia wróciły na nowo otwierając zabliźnione rany. Tak to trudne. Bardzo trudne.  Nawet dla dorosłej kobiety.

Obserwatorzy